Pojednania nie będzie

Przez Dodane 4minuty czytania

Czy chciałbym narodowego pojednania? Oczywiście, że tak. Czy wierzę w narodowe pojednanie? Oczywiście, że nie. Czy lubię Cypisa i jego twórczość ze szczególnym uwzględnieniem utworu słowno-muzycznego o wyrafinowanym i wiele mówiącym tytule „JBĆ PIS”? Nie, nie lubię. Czy oburza mnie fakt, że młodzi ludzie w trakcie silent disco organizowanego podczas Campus Polska śpiewali (no, to określenie wydaje się akurat mocno na wyrost) ten swoisty pokoleniowy hymn przeciwników Prawa i Sprawiedliwości? Nie oburza. Ale po kolei.

Pojednania nie będzie

Ta teza może wydawać się nazbyt stanowcza, a dla niektórych wręcz – obrazoburcza. Nie wypada tak pisać, bo przecież, jak wiadomo, „wszyscy Polacy to jedna rodzina, starszy czy młodszy, chłopak dziewczyna”. Fajnie, tylko że nie.

Spory i podziały towarzyszą ludzkości od zawsze. Współcześnie, przynajmniej w krajach demokratycznych, przybierają bardziej cywilizowane niż dawniej formy. Podziały były, są i będą, bo jesteśmy różni, mamy różne interesy. Czy są głębokie? Są. To normalne. Czy to dobrze? Zapewne nie. Life is brutal and full of zasadzkas. Temperatura sporu wydaje się wysoka, ale naprawdę nie ma co panikować. Na pełnoskalową wojnę domową póki co się nie zanosi, a w przeszłości spory polityczne i społeczne bywały w naszym kraju naprawdę dużo gorętsze i ostrzejsze.

Mityczne narodowe pojednanie, o którym wszyscy mówią, jest nie na rękę dwóm największym ugrupowaniom politycznym. W ich interesie jest pogłębianie polaryzacji, bo utrwala ona duopol polityczny i marginalizuje mniejsze partie, a przede wszystkim – pozwala mobilizować elektorat.

Scena polityczna funkcjonuje od wyborów do wyborów, a te odbywają się na tyle często, że brakuje czasu na obniżenie napięcia społecznego. Dopiero co mieliśmy maraton wyborczy (parlamentatne, samorządowe i europejskie). W 2025 roku czekają nas wybory prezydenckie, które zdecydują o tym, czy tzw. strona demokratyczna uzyska większą sprawczość, pozbywając się wetującego wszystko prezydenta z przeciwnego obozu. W 2027 roku odbędą się kolejne wybory parlamentarne. Czy dwa lata przerwy to długo? W polityce – wcale nie.

Po obu stronach emocje są obecnie zbyt intensywne, żeby można było myśleć o jakimkolwiek zbliżeniu czy pojednaniu. Po stronie nazywanej demokratyczną emocje te nie opadną, dopóki nie zostaną zrealizowane obietnice. Wyborcy czekają na rozliczenie poprzednich rządów, czyli – mówiąc wprost – na to, że winni nadużyć zostaną skazani i trafią do więzienia. Ważne są sprawy związane z aborcją, związkami partnerskimi, prawami osób LGBTQ+ i uporządkowaniem relacji państwo-Kościół. Po drugiej stronie jest frustracja wynikająca z przegranych wyborów i utraty władzy. W im większym stopniu realizowana będzie agenda strony demokratycznej, tym większa będzie frustracja strony przeciwnej. To zaś blokuje możliwość pojednania.

Wulgaryzmy? Ojej!

Czy podoba mi się piosenka Cypisa? Nie, nie podoba mi się, chociaż lubię muzykę taneczną. Nie da się jednak ukryć, że osiągnął on zamierzony cel. Utwór stał się viralem i można go nawet określić jako swoisty hymn anty-PiS. Tekst oparty na jednym haśle: „Jebać PiS” poniósł się, bo odpowiadał na stan emocji społecznych w danej chwili.

Tak, hasło jest wulgarne. Nie widzę w tym nic złego. Wulgaryzmy istnieją w każdym języku i spełniają w nim różne funkcje. Jedną z nich jest wyrażanie i rozładowywanie trudnych bądź intensywnych emocji. Jakoś nie znam ludzi, którzy, kiedy uderzą się w palec, wznoszą okrzyk „Ojej, jak niedobrze się stało, że uderzyłem się, odczuwam silny ból, z którym trudno mi sobie poradzić”. Raczej wyrażą to krótkim, dosadnym i dobitnym słowem: „Kurwa”.

Czy zabawa do piosenki Cypisa była mądra? Nie była. Oczywiście młodzież prawicowa bawi się wyłącznie na wytwornych balach, posługując się albo literacką polszczyzną, albo łaciną i greką. Czy hasło „Jebać PiS” jest obraźliwe? Jest. Nazywanie ludzi „gorszym sortem”, „elementem animalnym”, „kanaliami”, odmawianie im polskości i sugerowanie bycia agentem wrogich państw też jest obraźliwe. Nie trzeba używać wulgaryzmów, żeby kogoś obrazić. Niestety, mamy taki poziom emocji w społeczeństwie, że wyrażają się one w dosadnej formie.

My jako młodzi ludzie oczywiście nigdy nie przeklinaliśmy, a bawiliśmy się kulturalnie, wyłącznie do muzyki wyższej i ambitnej, której teksty były wielkimi dziełami poetyckimi. Kiedyś to były czasy, a dzisiaj nie ma czasów. OK, boomer.

Co się dzieje z naszą młodzieżą? Brakuje szacunku starszym, jest nieposłuszna rodzicom. Ignorują prawo. Buntują się na ulicach, rozpaleni dzikimi poglądami.
Platon

Młodzi ludzie mają prawo się buntować, wkurzać. Mają prawo być radykalni, również w formie. Mają prawo również czasami zachowywać się – z naszego punktu widzenia – niemądrze. Ba! Mają wręcz taki obowiązek! Bałbym się młodzieży, która nie buntuje się, i martwiłbym się o społeczeństwo, w którym taka młodzież by funkcjonowała.

Zamiast robić z igły widły, zajmijmy się sprawami istotnymi i rozwiązywaniem realnych problemów, a tych nie brakuje i nigdy nie zabraknie.

Udostępnij

Zbędny czas

Przez Dodane 1minuty czytania

każdy mój dzień
każda godzina
minuta moja i sekunda
doskonale zbędne
niepotrzebnie perfekcyjne

tylu ludzi co im czasu nie dość
potrzebnych i ważnych
zabieganych w pościgu za chwilą

oddałbym im chętnie
przyszłe oddechy
na co mi one

Udostępnij

Zamiast rezurekcji

Przez Dodane 1minuty czytania

Zbyt dobrze wiem
umarłeś i zmartwychwstałeś
za mnie
dla mnie

im bardziej
wypada się radować
tym trudniej
wołać: Alleluja!

Dawco zdrowia i chorób
dałeś mi
brak radości
żebym się nim cieszył

Udostępnij

Exegi monumentum aere perennius

Przez Dodane 3minuty czytania

W liceum obowiązkowo uczyłem się łaciny. Naszą nauczycielką była nieodżałowana Pani Profesor Wiktoria Melech. Wydawała się nam, małolatom, wówczas już mocno starszą, a jednocześnie niezwykle piękną panią. Budziła powszechny respekt. Nie podnosiła głosu, nie pozwoliłaby sobie na upokorzenie czy obrażenie ucznia, nie stawiała nawet wcale wielu ocen niedostatecznych. Mimo to po prostu nie wypadało nie umieć. Patrzyła wtedy z takim rozczarowaniem i smutkiem. Niemal wszyscy uczyli się więc jak szaleni, a przed łaciną na szkolnym korytarzu jeszcze powtarzali materiał, żeby nie skrompromitować się w jej oczach, zwłaszcza że niemal każdy musiał liczyć się z wyrwaniem do odpowiedzi.

Uczyliśmy się nie tylko gramatyki i słówek, ale też różnych łacińskich tekstów na pamięć. Niektóre z nich pamiętam do dzisiaj, po trzydziestu pięciu latach. Przytoczę zatem ten, który był zapewne zmorą wielu licealnych pierwszoklasistów:

Exegi monumentum aere perennius
regalique situ pyramidum altius,
quod non imber edax, non Aquilo inpotens
possit diruere aut innumerabilis
annorum series et fuga temporum.
Non omnis moriar multaque pars mei
vitabit Libitinam; usque ego postera
crescam laude recens, dum Capitolium
scandet cum tacita virgine pontifex.
Dicar, qua violens obstrepit Aufidus
et qua pauper aquae Daunus agrestium
regnavit populorum, ex humili potens
princeps Aeolium carmen ad Italos
deduxisse modos. Sume superbiam
quaesitam meritis et mihi Delphica
lauro cinge volens, Melpomene, comam.

Ponieważ nie wszyscy doświadczyli nauki języka starożytnych Rzymian, a także księży, prawników i lekarzy, a już zwłaszcza pod nadzorem mojej Pani Profesor, to poniżej zamieszczam słynną odę Horacego (III,XXX), przetłumaczoną na język polski przez Lucjana Rydla:

Stawiłem sobie pomnik trwalszy niż ze spiży,
Od królewskich piramid sięgający wyżej;
Ani go deszcz trawiący, ani Akwilony
Nie pożyją bezsilne, ni lat niezliczony
Szereg, ni czas lecący w wieczności otchłanie.
Nie wszystek umrę, wiele ze mnie tu zostanie
Poza grobem. Potomną sławą zawsze młody,
Róść ja dopóty będę, dopóki na schody
Kapitolu z westalką cichą kapłan kroczy.
Gdzie z szumem się Aufidus rozhukany toczy,
Gdzie Daunus w suchym kraju rządził polne ludy,
Tam o mnie mówić będą, że ja, niski wprzódy,
Na wyżyny się wzbiłem i żem przeniósł pierwszy
Do narodu Italów rytm eolskich wierszy.
Melpomeno, weź chlubę, co z zasługi rośnie,
I delfickim wawrzynem wieńcz mi włos radośnie.

„Nie wszystek umrę” dla chrześcijanina brzmi o tyle naturalnie, że śmierć nie oznacza końca, a jedynie przejście do innego etapu – do życia wiecznego. Przyznam szczerze, że bardzo na nią czekam, bo wierzę, że ten kolejny etap jest dużo lepszy od obecnego.

Obawiam się, a może nawet – spodziewam, że nie zasłużyłem na niebo. Ba! Nie sądzę, bym zasłużył choćby na czyściec. Ale zanim przekonam się o tym, stanę przed Panem Bogiem na sąd. To zaś oznacza, że na tę chwilę zetknę się z absolutną Miłością. Bez względu na wyrok, warto.

Każdy, kto przeszedł katusze omawiania dzieła Horacego w ramach lekcji języka polskiego, wie oczywiście, że rzymski poeta za swój pomnik uznawał pozostawioną dla potomnych twórczość. Nie każdy jednak rodzi się artystą, więc to „non omnis moriar” na ogół oznacza, że nie umrzemy, dopóki ludzie o nas pamiętają.

Myśl ta na pozór brzmi optymistycznie. Co jednak, jeśli w ludzkiej pamięci, współcześnie wspomaganej przez internetowe wyszukiwarki, zapiszemy się negatywnie? O ile w doczesnym świecie celebrytów zapewne obowiązuje zasada „nieważne, czy mówią dobrze, czy źle, ważne, żeby nazwiska nie przekręcali”, o tyle w kontekście wieczności czasami lepiej umrzeć dla świata niż być źle zapamiętanym.

Udostępnij

Halloween, Dziady, Dzień Zaduszny

Jak co roku pod koniec października spora część katolików, zwłaszcza księży, doznaje wzmożenia internetowego, i nie tylko, przestrzegając cały świat przed obchodzeniem święta Halloween. Ma to bowiem jakoby być święto satanistyczne, okazja do zostania opętanym przez szatana i posłuszne mu demony, a przy tym – co oczywiste – do wyparcia się Pana Boga, nawet jeżeli chodzi o dzieci, które przebiorą się, ozdobią dom wydrążoną dynią i będą zbierały cukierki, co pewnie jest dla nich w tym najfajniejsze, w ogóle nie zwracające przy tym uwagi na istotę i pochodzenie święta.

Halloween ma swoje źródło w celtyckim święcie Samhain. Celtowie wierzyli bowiem, że w nocy z 31 października na 1 listopada zaciera się granica między światem żywych i umarłych. Stawało się to okazją do zejścia na ziemię także złych demonów.

W tradycji słowiańskiej wiosną i jesienią, właśnie na przełomie października i listopada, obchodzono Dziady, o których pisał w swoim dramacie Adam Mickiewicz. Dziady było ważnym świętem dla Słowian, upamiętniającym zmarłych i przodków. Ludzie zbierali się, aby oddać hołd i modlić się za dusze zmarłych członków rodziny. Organizowano uroczyste spotkania rodzinne, składano ofiary w postaci jedzenia i napojów dla przodków, a także przeprowadzano obrzędy czystości mające odstraszyć złe duchy. To święto było czasem na wzmacnianie więzi rodzinnych, pamięci o zmarłych oraz kultywowanie tradycji i wierzeń związanych z zaświatami.

Obchodzone obecnie Halloween jest zapożyczeniem zwyczajów amerykańskich i stanowi przede wszystkim święto komercji. Ci, którzy drążą dynie, kupują sobie okazjonalne gadżety, zdobią drzwi mieszkań w konwencji horroru uczestniczą w halloweenowych imprezach i balach przebierańców albo krążą po domach domagając się cukierków pod groźbą psikusa, po bawią się, nie przejmując się pochodzeniem święta, ani tym celtyckim, ani słowiańskim. W głowie mają zabawę, a nie kult szatana i demonów. Moim zdaniem to dość istotne, zwłaszcza w kontekście dalszych rozważań.

Jako katolik wierzę w istnienie szatana, czyli zła osobowego. Chociaż szatan występuje jako przeciwnik Pana Boga, to nie jest Mu równy, ponieważ jest stworzony. Upadły anioł zbuntował się przeciwko Stwórcy i walczy z Nim, ale w tej walce jest skazany na porażkę, bo nie istnieje sam z siebie i, w odróżnieniu od Pana Boga, nie jest wszechmocny. Jest sprytny i silny, sprytniejszy i silniejszy od człowieka – o tym trzeba pamiętać, ale słabszy od Pana Boga. Co najważniejsze zaś: został już pokonany, kiedy Pan Jezus umarł za nasze grzechy na krzyżu i zmartwychwstał.

Sprytny i silny szatan próbuje kusić człowieka i przeciągać go na swoją stronę, ale podlega istotnemu ograniczeniu, jakim jest ludzka wolna wola. Tę wolę próbuje on naginać, ale nie jest w stanie jej ominąć, nie może nawet posłużyć się przymusem. Grzech ciężki to nie tylko czyn w materii ciężkiej, ale przede wszystkim wybór dokonany świadomie i w pełnej wolności.

To oznacza, że nie da się oddawać kultu szatanowi nieświadomie. Opowieści o groźnym Halloween to bujdy na resorach. Zbierające cukierki dziecko nie wystawia się na działanie szatana. Nie czyni tego również ktoś, kto przebiera się za zombie i idzie bawić się w klubie. Demony nie opętają nas przez to, że zjemy zupę krem z dyni, nawet jeżeli talerz będzie pomalowane w trupie czaszki.

Coroczna walka z Halloween nie ma sensu. Po pierwsze, im bardziej się z czymś walczy, tym większą budzi to w ludziach przekorę. Po drugie, zagrożenie jest złudne.

Wreszcie, w wielu tradycjach właśnie na przełomie października i listopada obchodzi się w różnych formach święta związane ze zmarłymi i śmiercią. Nieprzypadkowo, również w Kościele dzień zaduszny obchodzimy na początku listopada. Jedni idą na cmentarz z kwiatami i zniczami, a inni z butelką wódki, którą wypijają nad grobami bliskich.

Śmierć jest tajemnicą, z którą każdy człowiek prędzej czy później musi się zmierzyć, i to na ogół długo przed tym, gdy ona po niego przyjdzie. Pozwólmy każdemu mierzyć się z tą tajemnicą po swojemu. Nawet jeśli teraz sprowadza ją do wydrążonej dyni.

Przy okazji polecam mądry wpis o. Grzegorza Kramera SJ:

Udostępnij

Wiekowe widełki

Przez Dodane 3minuty czytania

Przez internet, ale teraz już i przez tradycyjne media, przetacza się afera zwana PandoraGate, która dotyczy popularnych polskich youtuberów. W sprawę zaangażowali się nawet politycy, w tym najważniejsze osoby w państwie. Afera ta ma wiele wątków i nie zamierzam jej tu szczegółowo analizować, bo to nie moja rola. W grę wchodzi przemoc i degradujące zachowania wobec kobiet, udzielanie osobom małoletnim narkotyków i rozpijanie ich, pozyskiwanie nagich zdjęć osób małoletnich. Warto zwrócić uwagę, że wiele osób krytykuje tu również fakt, iż dorośli twórcy nawiązywali relacje intymne z dziewczętami, które były niepełnoletnie, chociaż osiągnęły tzw. wiek zgody.

Swoimi reflekcjami wokół tej afery podzieliłem się wcześniej w innym tekście, do lektury którego oczywiście bardzo zachęcam:

Refleksji kilka wokół afery z Youtuberami

Polskie prawo określa tzw. wiek świadomej zgody na podjęcie aktywności seksualnej w art. 200. Kodeksu karnego. Jakiekolwiek formy obcowania płciowego bądź innych czynności seksualnych z osobą, która nie ukończyła piętnastego roku życia, są zabronione i grozi za nie kara pozbawienia wolności od dwóch do piętnastu lat. Jeden z zamieszanych w sprawę influencerów, niejaki Gargamel, mając lat dwadzieścia pięć wszedł w relację intymną z szesnastolatką. Nie złamał prawa, ale, niezależnie od jego przemocowych zachowań, sam fakt nawiązania takiej relacji spotkał się z krytyką wielu internautów i internautek, szczególnie wśród osób młodych.

Te krytyczne głosy zwróciły moją uwagę, zwłaszcza że pojawiał się wśród nich postulat podniesienia tzw. wieku zgody do granicy pełnoletności, czyli do 18 roku życia. Intuicja osób krytykujących takie relacje podpowiada, że są one ryzykowne. Potwierdza to jedna z wybitniejszych polskich seksuolożek, prof. Maria Beisert.

Pomysł podnoszenia tzw. wieku zgody wydaje mi się jednak chybiony, a nawet karkołomny. Jego efektem ubocznym będzie bowiem konieczność skazywania nastolatków za podjęcie aktywności seksualnej. Raport Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę wskazuje, że inicjację seksualną ma za sobą około 80% dzieci w wieku pomiędzy piętnastym a osiemnastym rokiem życia. Trudno spodziewać się, by zmiana prawa spowodowała, że młodzi ludzie nie będą podejmowali aktywności seksualnej. Spowoduje za to, że będą w ten sposób naruszali kodeks karny, co skutkować będzie w najlepszym razie postępowaniem przed sądem dla nieletnich. Trudno uznać to za roztropne.

Nie ulega dla mnie wątpliwości, iż obecny wiek zgody, choć oczywiście przyjęty umownie, powinien pozostać w polskim prawie jako granica absolutnie nieprzekraczalna. Oczywiście, obniżanie się wieku inicjacji seksualnej już dziś powoduje czasami sytuacje prawnie kontrowersyjne. Co bowiem, jeśli jedno z młodych ludzi jest dzień przed piętnastymi urodzinami, a drugie – dzień po? W świetle prawa to drugie dopuszcza się naruszenia prawa. Takich sytuacji przy umownym wyznaczeniu granicy wiekowej nie da się uniknąć i pozostaje liczyć na roztropność sądów, które mogą przecież skorzystać z możliwości odstąpienia od wymierzenia kary.

Problem dotyczy zatem jedynie osób, które ukończyły piętnasty rok życia, a nie ukończyły jeszcze roku osiemnastego. Rozwiązaniem wartym rozważenia pozostaje wprowadzenie osobnej regulacji, która dotyczyłaby sytuacji różnicy wieku. Spotkałem się z głosami osób nastawionych sceptycznie do takiego pomysłu, które poddawały w wątpliwość możliwość ustalenia widełek wiekowych. Moim zdaniem sprawa jest o tyle prosta, że osoba pełnoletnia może w pełni decydować o sobie. W praktyce oznaczałoby to zatem podniesienie nominalne granicy wieku zgody do 18 roku życia, ale z zastrzeżeniem, iż nie obejmuje to sytuacji, w której obie osoby są niepełnoletnie, ale mają ukończone piętnaście lat.

Oczywiście na poziomie obyczajowym możemy różnie oceniać związki intymne osób dojrzałych z bardzo młodymi, np. osoby czterdziestoletniej z dziewiętnastoletnią, ale nasza ocena nie ma tu znaczenia prawnego, skoro obie osoby są pełnoletnie i mogą swobodnie decydować o swoim życiu.

Udostępnij

Refleksji kilka wokół afery z Youtuberami

Przez Dodane 7minuty czytania

Miłościwie nam urzędujący Pan Premier ogłosił dzisiaj z pompą, że musimy chronić nasze dzieci w internecie i polecił „służbom” natychmiast zająć się sprawą, która od wielu dni emocjonuje polskich internautów.

Od wielu dni w internecie huczy od skandali związanych z influencerami, popularnymi twórcami w polskiej strefie Youtube. Większość zarzutów dotyczyła przemocy psychicznej, fizycznej i seksualnej wobec kobiet, udzielania im narkotyków i alkoholu, a także nawiązywania relacji seksualnych z osobami małoletnimi. Chodziło jednak o osoby powyżej 15 roku życia. W przypadku relacji seksualnej można to było zatem oceniać pod kątem moralnym, ale nie prawnym, gdyż kodeks karny właśnie na tym pułapie określa tzw. wiek świadomej zgody.

Cały czas jednak pojawiały się sugestie, że to dopiero wierzchołek góry lodowej. Aż w końcu pojawił się film popularnego twórcy o pseudonimie Wardęga, który ujawnił, że chodzi również o czyny dotyczące osób młodszych, w tym czternastolatek.

Z materiałów udostępnionych przez Wardęgę wynika, że można mówić o przestępstwach takich jak:

  • grooming, czyli uwodzenie dzieci przez internet (Art 200a, w zależności od dokładnej kwalifikacji – do 2 lub do 3 lat pozbawienia wolności),
  • przechowywania i posiadania treści pornograficznych z udziałem małoletniego poniżej lat 15 (Art. 202 § 4a, do 5 lat pozbawienia wolności),
  • co najmniej usiłowania doprowadzenia małoletniego poniżej lat 15 do obcowanie płciowego albo do wykonania innej czynności seksualnej lub do poddania się takiej czynności (Art. 200, do 12 lat pozbawienia wolności), przy czym w jednym z przypadków w grę może wchodzić podanie tzw. tabletki gwałtu.

Dodatkowo pojawia się rozpijanie małoletniego oraz udzielanie mu zabronionych substancji psychoaktywnych (narkotyków).

Kiedy premier Morawiecki postanowił wypowiedzieć się stanowczo w obronie dzieci, komentatorzy, w tym i zwykli internauci, przypomnieli, że to obecna władza pozbawiła finansowania telefon zaufania dla dzieci 116 111 prowadzony przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę. Na tym lista win i zaniedbań obecnej władzy wcale jednak się nie kończy.

Warto zwrócić uwagę, że nikomu do głowy nie przyszło, nawet przy ujawnianiu afery, żeby powiadomić o niej prokuraturę lub policję. Cóż, obecna władza nauczyła najwyraźniej Polaków nieufności wobec organów ścigania. Można jednak założyć, że ktoś na przykład nie chciał zgłaszać sprawy w prokuraturze lub policji, żeby uniknąć uwikłania w procedury karne, przesłuchania, itp. Istnieje jednak państwowy punkt zgłaszania tego rodzaju incydentów o nazwie Dyżurnet, działający w ramach NASK. Sęk w tym, że, delikatnie ujmując, działa on słabo. Jest Państwowa Komisja ds. Pedofilii, ale obecna władza ją sparaliżowała. Jest wreszcie Rzecznik Praw Dziecka ze swoim telefonem zaufania. Obecnego RPD nie będę jednak komentował, bo nie znajduję słów wystarczająco krytycznych, a nadających się przy tym do publikacji. Dość powiedzieć, że chyba nikt, komu dobro dzieci leży na sercu, nie uznaje w Mikołaju Pawlaku faktycznego rzecznika ich praw.

W ramach policji ściganiem przestępczości seksualnej na szkodę dzieci zajmuje się Zespół ds. Przeciwdziałania Handlu Ludźmi. Kiedyś działał on całkiem sprawnie. Dodatkowo w 2021 roku powstało Centralne Biuro Zwalczania Cyberprzestępczości. To nie jest już tak, jak wiele lat temu, kiedy to naprawdę nie miał kto zajmować się w policji sprawami związanymi z internetem.

Na początku lat dwytysięcznych i wcześniej policja miała często związane ręce, a przynajmniej bardzo utrudnione działanie, ponieważ nie posiadała uprawnień do tzw. czynności operacyjno-rozpoznawczych, czyli np. prowokacji policyjnej czy zakupu kontrolowanego w sprawach związanych z przestępczością seksualną wobec dzieci. Policjanci tłumaczyli wówczas, że to uniemożliwia im skuteczne działanie, więc organizacje pozarządowe zabiegały o to, żeby takie uprawnienia nadać i tak się stało. Od wielu lat policjanci mogą stosować prowokacje, np. udawać dzieci w internecie. Byli również szkoleni w tym zakresie, m.in. przez specjalistów z FBI, Scotland Yardu, a także International Centre For Missing & Exploiting Children i Save The Children oraz inne, w tym polskie, organizacje.

Problem w tym, że polska policja nigdy tak naprawdę nie zaczęła z tych uprawnień korzystać. Wystarczy prześledzić informacje publikowane na stronie Komendy Głównej Policji. Nie znajdziemy tam przypadków samodzielnego rozbicia przez policję zorganizowanych grup pedofilskich. Jeżeli podejmowane są operacje masowych zatrzymań, to z reguły w efekcie informacji pochodzących od służb zagranicznych. Jeżeli policja zatrzymuje sprawców, którzy nagabują „udawane” dzieci w internecie, to dzieje się to po prowokacjach podejmowanych przez obywateli.

Chwała oczywiście tym, którzy zgłaszają takie przestępstwa, gdy się z nimi zetkną, jak np. pani, która rozmawiała z mężczyzną na czacie erotycznym, ale ten bardziej interesował się jej małym dzieckiem niż nią. Chwała tym, którzy skrzykują się w grupy bądź samodzielnie przeprowadzają prowokacje i nawiązują współpracę z policją. To jednak nie obywatele powinni zajmować się ściganiem przestępców. W interesie funkcjonariuszy i nawet ich ambicją powinno być to, żeby cywile nie musieli ich wyręczać i nie plątali im się pod nogami, zwłaszcza że tego typu prowokacje są pod względem prawnym dyskusyjne i ryzykowne dla tych, którzy je przeprowadzają.

Ze smutkiem wychwyciłem wypowiedź lidera opozycji Donalda Tuska, który, odnosząc się do wypowiedzi premiera Morawieckiego, powiedział:

Po skandalu ujawnionym w filmie o pedofilii wśród przedstawicieli polskiego kleru postanowiono powołać państwową komisję ds. walki z pedofilią. PiS powołał tę komisję. Wiecie, że ta komisja nie podjęła żadnego działania? Po pewnym czasie szef tej komisji, powiedział, że właściwie nie jest już zainteresowany walką z pedofilią. Oni do tej pory nie zrobili dokładnie nic.

Po pierwsze wypowiedź, bez związku z wydarzeniami, umieszcza ponownie problem krzywdzenia seksualnego dzieci w kontekście kościelnym. Oczywiście, krzywdzenie dzieci przez księży jest ogromnym problemem, Kościół przez wiele lat systemowo chronić pedofilów w sutannach, walkę z tym zjawiskiem podjął za późno i wciąż jest ona niewystarczająca, a postawa, zwłaszcza polskich instytucji kościelnych, próbujących unikać odpowiedzialności, również tej finansowej, za wyrządzone krzywdy zasługuje na najsurowsze potępienie. I już nie chodzi o to, że większość księży przecież pedofilami nie jest, bo wizerunek Kościoła i kleru nie jest tu najważniejszy. Istotne jest to, że większość pedofilów nie jest księżmi. Ograniczenie postrzegania zjawiska pedofilii do Kościoła jest niebezpieczne dla dzieci, bo sprawia, że przestajemy jako opinia publiczna zwracać uwagę na te przestrzenie, w których najczęściej dochodzi do krzywdzenia.

Po drugie, na miejscu Donalda Tuska byłbym ostrożny w wypowiedziach na temat pedofilii. Jako szefowi rządu podejmował wiele działań pozornych, niemądrych, przeciwskutecznych, a nawet szkodliwych, np. kiedy pod pozorem walki z pornografią dziecięcą próbował wprowadzić cenzurę internetu (niesławny Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych) albo gdy publicznie plótł androny na temat tzw. chemicznej kastracji. Swoją drogą, warto zauważyć, że wprowadzone za czasów Tuska rozwiązanie polegające na kierowaniu sprawców przestępstw seksualnych na szkodę dzieci po odbyciu kary pozbawienia na przymusową terapię w praktyce nie działa, bo nie ma kto tych sprawców leczyć.

Po trzecie, nie jest prawdą, że Państwowa Komisja ds. Pedofilii nie podjęła działalności. Podjęła i działała. Potem parlament zmienił jej uprawnienia, doszło do zmian personalnych i konieczne jest uzupełnienie jej składu, co rządzący zablokowali. Komisja nie może się zbierać, ponieważ nie ma przewodniczącego, który mógłby zwoływać jej posiedzenia, a nie można go wybrać, bo brakuje wymaganej liczby członków, żeby dokonać wyboru. Sytuacja absurdalna, ale sama Komisja nie ponosi za to winy. To, co może robić bez formalnego zwoływania posiedzeń, robi.

Po czwarte, dotychczasowy przewodniczący tej komisji, dr Błażej Kmieciak, zrezygnował z funkcji nie dlatego, że „nie jest już zainteresowany”. Jego decyzja była uzasadniona i świadczy o ogromnym poczuciu odpowiedzialności i misji. Przyjęta przez parlament nowelizacja przepisów nadała Komisji uprawnienia sądowe, a postępowaniu przewodniczyć ma właśnie przewodniczący. Wymaga to wiedzy prawniczej. Tymczasem dr Kmieciak jest wybitnym specjalistą, ale w dziedzinie bioetyki, a nie prawa karnego. Życzyłbym wszystkim polskim politykom, żeby umieli wyznaczać granice własnej niekompetencji i podejmować podobne decyzje, kiedy do tej granicy się zbliżają.

Po piąte wreszcie, źle się dzieje – i dotyczy to zarówno obecnego, jak i byłego premiera – jeżeli tak ważna kwestia jak ochrona dzieci przed krzywdzeniem seksualnym staje się elementem walki politycznej, zwłaszcza w ramach tak naładowanej emocjami kampanii wyborczej. W tej sprawie naprawdę musimy szukać ponadpartyjnego porozumienia i wierzę, że mimo temperatury politycznego sporu jest to możliwe. Dobro dzieci jest po prostu zbyt ważne, by traktować je instrumentalnie.

Udostępnij

AI może seksualizować dzieci

Przez Dodane 6minuty czytania

W Korei Południowej zapadł precedensowy wyrok za pornografię dziecięcą powstałą dzięki wykorzystaniu sztucznej inteligencji. Polskie prawo jest na to przygotowane, ale tylko częściowo.

Artykuł o wyroku zamieściła Gazeta Wyborcza. Autor 360 wirtualnych postaci dzieci został skazany na dwa i pół roku więzienia. Więcej można przeczytać w artykule.

Sztuczna inteligencja (AI), która od pewnego czasu bardzo mnie fascynuje, to niesamowite narzędzie, które rozwija się w błyskawicznym tempie i może być wykorzystywane na wiele wspaniałych sposobów. Wiąże się też, jak każde narzędzie, z najróżniejszymi zagrożeniami. Technologie graficzne oparte na modelach AI pozwalają już dzisiaj na generowanie niezwykłych grafik, ale też materiałów audio i wideo.

Już teraz pojawiają się rozmaite treści określane jako deepfake, czyli wykorzystujące np. autentyczne postaci, ale w fikcyjnych, często niekorzystnych, sytuacjach, na przykład Nancy Pelosi, spikerka amerykańskiego Kongresu została przedstawiona w stanie nietrzeźwości, a birmańska liderka opozycji Aung San Suu Kyi jako osoba rzekomo przyjmująca łapówkę. Już teraz istnieje narzędzie, które pozwala, nawet za darmo, na podstawie zdjęcia ubranej osoby wygenerować jej nagi wizerunek.

Łatwo sobie wyobrazić najróżniejsze treści pornograficzne tworzone przy pomocy sztucznej inteligencji, a wśród nich również pornografię dziecięcą. Jak pokazuje przykład z Korei, nie jest to wizja pesymistycznych futurologów, ale rzeczywistość. Na razie oczywiście jest to zapewne zjawisko marginalne, ale jego rozwój jest kwestią bliskiej przyszłości.

W wielu systemach prawnych dobrem chronionym w kontekście czynów związanych z treściami pornogaficznymi jest dobro małoletniego, co oznacza, że musi faktycznie istnieć pokrzywdzone dziecko, którego wizerunek został wykorzystany. Polski system prawny jest przygotowany na nadchodzącą rzeczywistość, ale tylko częściowo.

Kto produkuje, rozpowszechnia, prezentuje, przechowuje lub posiada treści pornograficzne przedstawiające wytworzony albo przetworzony wizerunek małoletniego uczestniczącego w czynności seksualnej podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.

Art. 202. § 4b. Kodeksu karnego

Przepis ten został dodany w 2008 roku jako wdrożenie dyrektywy Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie zwalczania niegodziwego traktowania w celach seksualnych i wykorzystywania seksualnego dzieci oraz pornografii dziecięcej z 29 marca 2010 r.. Dyrektywa ta definiuje ,,pornografię dziecięcą” następująco:

wszelkie materiały ukazujące dziecko uczestniczące w rzeczywistych lub symulowanych zachowaniach o wyraźnie seksualnym charakterze; lub wszelkie przedstawienia organów płciowych dziecka w celach głównie seksualnych; lub wszelkie materiały ukazujące osobę wyglądającą na dziecko uczestniczącą w rzeczywistych lub symulowanych zachowaniach o wyraźnie seksualnym charakterze oraz przedstawienia organów płciowych osób wyglądających jak dziecko, w celach głównie seksualnych; lub realistyczne obrazy dziecka uczestniczącego w zachowaniach o wyraźnie seksualnym charakterze lub rzeczywiste obrazy organów płciowych dziecka, niezależnie od tego, czy takie dziecko istnieje, w celach głównie seksualnych”

We wcześniejszych paragrafach art. 202 Kodeksu karnego pojawia się konsekwentnie określenie „z udziałem małoletniego” lub „z udziałem małoletniego poniżej lat 15”. Jest więc oczywistym, że intencją ustawodawcy było rozszerzenie penalizacji na treści, w których nie ma mowy o udziale faktycznie istniejącego dziecka.

Podkreślenia wymaga przy tym okoliczność, że często takie materiały (…) – nawet jeżeli nie dokumentują rzeczywistych zdarzeń, w których udział brała osoba małoletnia, mogą być wykorzystywane przez osoby o skłonnościach pedofilskich do przekonywania dzieci, że tego rodzaju zachowania są czymś naturalnym i są rodzajem zabawy. Także w zdecydowany sposób należy odrzucić pojawiające się twierdzenia, a płynące głównie z terenu USA, iż tzw. „pozorowana pornografia dziecięca” wpływa korzystnie na zjawisko pedofilii, ponieważ umożliwia rozładowanie napięcia seksualnego u potencjalnych sprawców przestępstw, powstrzymując ich np. od gwałtów.

Dr Piotr Siemkowicz, Przestępstwa o charakterze pedofilskim i przeciwko wolności seksualnej popełniane przez Internet, w ujęciu polskiego kodeksu karnego
Czasopismo Prawa Karnego i Nauk Penalnych

We wcześniejszych paragrafach tego artykułu kodeksu karnego ustawodawca posługuje się konsekwentnie określeniem „treści pornograficzne”. Pojęcie to nie zostało jednak na gruncie polskiego prawa zdefiniowane. W literaturze fachowej pojawiają się najróżniejsze, czasami nawet dość absurdalne, definicje. W praktyce za każdym razem decyzję, czy treść ma charakter pornograficzny musi podjąć sąd, wspierając się w razie potrzeby opinią biegłego z dziedziny seksuologii.

Tym razem ustawodawca odszedł od tego niejasnego pojęcia i penalizacją objęte zostały czyny związane z wytworzonym lub przetworzonym wizerunkiem (niektórzy prawni puryści twierdzą, iż właściwsze byłoby słowo „obrazem”) małoletniego, czyli osoby poniżej 18 roku życia, uczestniczącego w czynności seksualnej.

Czym jest czynność seksualna? Obcowaniem płciowym, czyli – pisząc potocznie – stosunkiem lub tzw. inną czynnością seksualną. W definiowaniu tego drugiego można posłużyć się orzecznictwem

Inna czynność seksualna (…) to wszelkie zachowanie o seksualnym wyrazie i intencji, niebędące obcowaniem płciowym (…), polegające na cielesnym kontakcie uczestników takiego czynu lub przynajmniej cielesnym i mającym seksualny charakter zaangażowania ofiary np. dotykanie narządów płciowych ofiary.

Wyrok Sądu Najwyższego, Sygn. Akt: WA 24/14

Miałem okazję nie tylko obserwować prace nad nowelizacją Kodeksu karnego, która wprowadziła ten przepis, ale nawet w nich uczestniczyć. Nikt wtedy nie przewidywał rozwoju modeli sztucznej inteligencji i problemów z tym związanym, chodziło wówczas raczej o grafiki 2D i popularne japońskie mangi.

Między innymi dlatego po pierwsze w przepisie mowa o małoletnim, czyli o osobie poniżej 18 roku życia, a nie o małoletnim poniżej lat 15, jak to ma miejsce w przypadku tzw. twardej pornografii. Trudno byłoby bowiem ustalać precyzyjnie wiek osoby na takim obrazku. Również ze względu na rodzaj materiałów, które wtedy były dostępne, przepis dotyczy tylko wizerunku „małoletniego uczestniczącego w czynnościach seksualnych”, a nie treści pornograficznych, do których zalicza się również niektóre prezentacje nagości. Istniałoby bowiem wtedy ryzyko penalizacji np. ilustracji do książeczki dla dzieci o tym, że trzeba się kąpać.

Problem w tym, że poziom realizmu ówczesnych grafik daleki był od tego, z jakim mamy do czynienia dzisiaj, w dobie technologii sztucznej inteligencji. Dlatego warta rozważenia byłaby zmiana treści Art. 202 4b, tak, by pojawiło się w niej określenie „treści pornograficzne z wykorzystaniem wytworzonego lub wytworzonego wizerunku małoletniego”. Dzisiejsze możliwości technologiczne pozwalają już bowiem wygenerować w pełni realistyczne wizerunki pornograficzne dzieci, np. ze zbliżeniami na narządy płciowe.

Jedną z przyczyn penalizacji, jak wspomina przytoczony przeze mnie komentarz do KK, jest ochrona dzieci przed manipulacją polegającą na normalizowaniu zachowań pedofilskich. Warto więc moim zdaniem uwzględnić, że realistycznie wyglądające, choć generowanie przez AI, pornograficzne przedstawienia nagości dziecięcej, mogą służyć manipulacji, w ramach których osoby dorosłe będą zachęcały dzieci do wykonywania i wysyłania fotografii bądź filmików prezentujących nagość rzeczywistą. Właśnie jesteśmy w trakcie ujawniania skandali związanych z internetowymi celebrytami, którzy zachęcali osoby poniżej 15 lat do przesyłania im swoich nagich zdjęć.

Politycy często mówią o ochronie dzieci przed seksualizacją. Nadawanie dziecku kontekstu obiektu seksualnego, czy to poprzez wykorzystanie wizerunku faktycznego, czy też sztucznie wygenerowanego, to jest doskonały przykład seksualizacji, przed którą warto chronić.

Udostępnij

Zapach miętówek

Przez Dodane 1minuty czytania

Ojciec w Niebie lepszy niz ten na ziemi
i w ogóle jest
wierzyć mocno dziecięcym sercem
w chłodnej ciszy świątyni
kryć się przed ognistym wrzaskiem domu
albo przed pustką co nie koi

mówił, że On jest dobry
posłaniec Jego i sługa
w sutannie czarnej jak smoła

odebrał Ojca na swych kolanach
jęzorem nachalnym
łapskami natarczywymi
oddechem sapiącym
co pachniał miętówkami

nieufność pchać
jak Syzyf kamień
w milczeniu
nikt nie wysłucha
nieumarły ale nieżyjący
osierocony z Nieba

Udostępnij

Dlaczego reformy edukacji nie działają?

Przez Dodane 8minuty czytania

Początek roku szkolnego to czas, kiedy media zwracają, choćby na chwilę, nieco większą uwagę na problemy związane z oświatą i edukacją, a w konsekwencji na kwestie dotyczące dzieci i młodzieży. Okres kampanii wyborczej sprawia, że łatwo popaść w utyskiwanie na działalność najgorszego moim zdaniem w historii III i IV RP minista edukacji narodowej, czyli Przemysława Czarnka, któremu udało się przebić nawet Romana Giertycha, chociaż wydawało się to zadaniem niemożliwym.

Te słuszne, aczkolwiek intelektualnie dość proste, narzekania na obecnego szefa resortu oświaty wydają mi się jednak niewystarczające. Problem nie leży bowiem w obsadzie personalnej. Chociaż Czarnek daje wiele powodów do krytyki, to trzeba moim zdaniem uczciwie przyznać, że cała historia reform systemu edukacyjnego od 1989 roku pełna jest wielu błędów, popełnianych przez wszystkie kolejne ekipy rządzące. Poszczególne błędne decyzje wynikają jednak nie tylko z braku kompetencji, bo przecież niektórym ministrom i ich współpracownikom wcale nie brakowało kwalifikacji, ale z meta-błędów. Omówienie wszystkich błędów to materiał na wielki tom, więc po krótce wspomnę o zaledwie trzech z nich, które wydają mi się szczególnie istotne.

Strategia, głupcze!

Każdy kolejny minister edukacji czuł potrzebę zapisania się w historii polskiej oświaty, wprowadzając kolejne, mniej lub bardziej przemyślane, mniej lub bardziej słuszne reformy. Zabrakło jednak myślenia strategicznego. System oświatowy, wydaje się to truizmem, ale chyba decydentom to umyka, to nie jest linia produkcyjna jogurtu, którą można przestawić z truskawkowego na jagodowy i efekt widzimy od razu.

Zmiany w oświacie wprowadza się w perspektywie nie miesięcy, ani nawet nie kilku lat, ale lat kilkunastu albo i dłużej. Policzmy to: 3 lata przedszkola + 1 rok zerówki + 3 lata nauczania zintegrowanego + obecnie 5 lat edukacji podstawowej + 4 lat szkoły średniej, to daje nam 16 lat. Dodajmy do tego fakt, że reforma wchodzi z okresem przejściowym; że potrzeba czasu, by szkoła ją wdrożyła i nauczyła się działać na nowych zasadach. 20 lat. To jest właściwa perspektywa, bo tyle czasu, żeby uczniowie przeszli przez w miarę działający cały cykl edukacyjny. Żadna z dotychczasowych reform nie wytrzymała przez taki okres. Kolejne ekipy ją zmieniały albo wręcz, jak w przypadku na przykład gimnazjów, cofały.

Myślenie strategiczne sprowadza się w gruncie rzeczy do oznaczenia miejsca, w którym się znajdujemy obecnie, określenia celu, do którego zmierzamy, wyznaczenia wariantów tras, którymi możemy przejść z punktu wyjścia do punktu dojścia, wyboru optymalnej drogi i ustalenia sposobu sprawdzania, czy podążamy w odpowiednim kierunku we właściwym tempie.

Wykonano wiele różnych analiz obejmujących diagnozę polskiego systemu edukacyjnego, przyjmijmy więc, że to oznaczenie punktu wyjścia nastąpiło. Problem w tym, że nie oznaczono punktu dojścia, to znaczy nie wiemy tak naprawdę, po co ma działać system edukacji, jakie cele dokładnie ma realizować, jaki ma być absolwent, który z tego systemu wychodzi. Kolejne ekipy natomiast wymyślały i wdrażały coraz to nowe reformy, czyli ustalały trasę. Skoro jednak nie ustaliliśmy wcześniej, dokąd chcemy dojść, to, choćbyśmy nawet najbardziej starali się to badać, nie zweryfikujemy, czy zbliżamy się do celu.

To, czy będziemy mieli gimnazja, czy nie, czy szkoły będą podlegać takiej zwierzchności czy innej, model zatrudniania i wynagradzania nauczycieli – to wszystko są oczywiście sprawy istotne, ale wtórne. To nie są cele, ale środki do celu. Jak ocenić, czy są to środki właściwe, gdy tego celu nie znamy? Jak zbadać ich efektywność? Potrzebujemy strategii edukacyjnej i zbudowania wokół niej społecznego i politycznego kompromisu, żeby uniknąć wywracania zmian przy każdej zmianie ekipy rządzącej krajem i polską oświatą.

Przyszłość niepewna

Wyznaczenie celu, czyli kluczowy warunek planowania strategicznego, staje się tym trudniejsze, im dłuższa jest perspektywa czasowa. W przypadku oświaty rządzący mają za zadanie wyznaczyć cel strategiczny oddalony o kilkanaście albo i dwadzieścia lat. Wydaje się to praktycznie niemożliwe.

Jak zaplanować, co ma być za dwadzieścia lat, skoro nie wiemy, jak będzie wyglądał świat za pięć lat? Kto z nas pięć lat temu przewidywał na przykład tak szybki rozwój sztucznej inteligencji? Tymczasem już dziś okazuje się, że rynek pracy potrzebuje ekspertów od tworzenia promptów, czyli poleceń, pozwalających wykorzystać ją do praktycznych celów. Jak za parę lat będzie wyglądało nasze życie? Jakie nowe produkty, nowe zawody się pojawią, a jakie znikną z naszego życia? Kiedy byłem młody, wydawało się, że pewny plan na życie to prowadzić magiel albo zakład szewski. Nie wiem, czy takie zakłady jeszcze gdzieś funkcjonują.

Nie chodzi jednak tylko o zmiany na rynku pracy, bo nie wszystko musi być mu podporządkowane. Nauka rozwija się, wiedza często okazuje się nieaktualna w świetle nowych odkryć i badań. To, czego uczymy się dzisiaj, może okazać się nie tylko nieprzydatne w przyszłości, ale po prostu – nieprawdziwe. To, co niewyjaśnione, może uzyskać naukowe objaśnienie.

Nasz system edukacji cały czas jednak oparty jest na wtłaczaniu uczniom do głów wiedzy encyklopedycznej, co w tym kontekście wydaje się pozbawione sensu. Kiedyś dostęp do wiedzy był ograniczony, dzisiaj ta encyklopedyczna wiedza znalazła się na wyciągnięcie ręki, i to dosłownie: wystarczy wyjąć z kieszeni smartfon i skorzystać z internetu.

Na cóż współczesnemu uczniowi wiedza o rozmnażaniu się rozwielitki, skoro w każdej chwili, jeśli taka informacja okaże się mu potrzebna, może znaleźć ją w internecie? Problem w tym, żeby znaleźć ją umiał, a z tym uczniowie miewają kłopot. Nie tylko bowiem nie potrafią szukać informacji, ale też, co ważniejsze, nie potrafią jej weryfikować. Oczywiście, to, że uczeń przyniósł wypracowanie ściągnięte jako gotowiec z internetu jest problemem, ale jeszcze większym problemem jest, jeśli przyniósł wypracowanie złe, bo nie umiał zweryfikować i ocenić znalezionego materiału.

To, czego potrzeba młodym ludziom, to umiejętność uczenia się, elastyczność, kreatywność, gotowość do zmian, do pracy w grupie, ale też pod presją. Skoro nie wiemy, jakie zawody będą potrzebne za pięć czy dziesięć lat, to znaczy, że musimy przygotować absolwentów tak, by byli w stanie przekwalifikowywać się, kiedy zajdzie taka potrzeba, rozwijać i ciągle uczyć (byle nie tak jak pan prezydent).

To zaś oznacza, że z jednej strony trzeba odchudzić podstawy programowe, odchodząc od wiedzy encyklopedycznej, z drugiej – wprowadzić jak najwięcej elementów pracy samodzielnej i pracy grupowej, ćwiczenia umiejętności. To ogromna zmiana dla polskiego systemu nauczania, która dotyczy nie tylko uczniów, ale też nauczycieli, sposobu oceniania, itp. Tu jednak wrócę do kwestii ciągłości: jeżeli taka zmiana miałaby być wprowadzana, to nie może być tak, że za kilka lat przyjdzie nowa ekipa i odwróci wszystko o 180 stopni.

Słuchać młodych

System oświaty składa się z czterech głównych, wzajemnie na siebie oddziaływujących grup: regulatorów, nauczycieli, rodziców i uczniów. Wszystkie dotychczasowe rozwiązania i reformy dyskutowane były, w mniejszym lub większym stopniu, w gronie dorosłych.

Regulatorzy, czyli ministerstwo, parlament, rząd, samorządy terytorialne jako organy prowadzące, kuriatoria oświaty jako nadzór pedagogiczny mają oczywisty wpływ na formalne regulacje dotyczące programowych i organizacyjnych aspektów funkcjonowania oświaty. Nauczyciele mają swoje związki zawodowe, które wpływają na przyjmowane rozwiązania. Sytuacja z przesunięciem rozpoczęcia nauki i posłania do szkół sześciolatków pokazała, że również rodzice, jeśli się zorganizują, mogą mieć istotny wpływ na sprawy edukacji. Mogą mieć go również, nawet w większym stopniu, na poziomie konkretnej szkoły. Tym bardziej taki wpływ mają oczywiście nauczyciele w ramach rady pedagogicznej oraz swojej autonomii prowadzenia lekcji.

Wszyscy ci dorośli na poziomie deklaracji działają oczywiście dla dobra uczniów, czyli dzieci. Problem w tym, że ta grupa jako jedyna nie ma tak naprawdę w sprawach edukacji nic do powiedzenia. Dorośli rzekomo robią wszystko dla dzieci, tylko nie pytają ich o zdanie i nie chcą wiedzieć, czego one chcą. Tymczasem dziecko ma swoją podmiotowość, a Konwencja o prawach dziecka gwarantuje dzieciom prawo do wypowiadania się w sprawach, które ich dotyczą:

Konwencja ONZ o prawach dziecka, Art. 12.
1. Państwa-Strony zapewniają dziecku, które jest zdolne do kształtowania swych własnych poglądów, prawo do swobodnego wyrażania własnych poglądów we wszystkich sprawach dotyczących dziecka, przyjmując je z należytą wagą, stosownie do wieku oraz dojrzałości dziecka.
2. W tym celu dziecko będzie miało w szczególności zapewnioną możliwość wypowiadania się w każdym postępowaniu sądowym i administracyjnym, dotyczącym dziecka, bezpośrednio lub za pośrednictwem przedstawiciela bądź odpowiedniego organu, zgodnie z zasadami proceduralnymi prawa wewnętrznego.

Nie chodzi mi bynajmniej o organizowanie wśród uczniów referendum na temat modelu rozliczeń między Skarbem Państwa a samorządem terytorialnym, czy wysokością nauczycielskiego pensum, chociaż w przypadku uczniów szkół średnich można o tym zapewne już rozmawiać. Dlaczego jednak nie można na przykład konsultować z młodymi ludźmi doboru lektur? Czy środki wyrazu poetyckiego trzeba koniecznie omawiać na przykładzie twórczości, skądinąd bardzo przeze mnie lubianego, Leopolda Staffa? Nie dałoby się zrobić tego w oparciu o teksty Maty albo Taco Hemingwaya? Być może obaj ci twórcy przestali już być istotni dla młodych ludzi albo akurat w konkretnej klasie nie cieszą się uznaniem. My, dorośli, możemy o tym nie wiedzieć. Dlaczego więc po prostu nie zapytać: Jaką lekturę chcielibyście omówić? Nawet gdyby uczniowie wskazali pozycję, która niekoniecznie zasługuje na miano wielkiej literatury (cokolwiek to oznacza), to przecież sprawny nauczyciel potrafi chyba poprowadzić młodzież drogą krytycznej analizy, na przykład korzystając z metody pytań sokratejskich?

Jest sytuacją po prostu absurdalną, gdy robimy coś dla kogoś, ale nie pytamy go w tej sprawie o zdanie. Ktoś powie, że trudno dzieci w szkole podstawowej pytać, czego chcą się uczyć, bo mogą odpowiedzieć, że niczego. Sęk w tym, że tak nie odpowiedzą. Po pierwsze, dzieci chcą i lubią się uczyć, eksplorować świat, co najwyżej niekoniecznie w sposób narzucany im przez szkołę. Po drugie zaś, wystarczy po prostu zaproponować im kilka wariantów do wyboru. „Wolicie teraz porozmawiać o ptaszkach czy o mrówkach?”

Problem polega jednak na tym, że w procesie edukacji dorośli nie traktują uczniów, czyli dzieci, podmiotowo. Nie widzą sensu zadawania im pytań, konsultowania się z nimi i uwzględniania ich opinii, bo „to tylko dzieci”. W efekcie edukacja, która ma służyć dzieciom, układana jest pod potrzeby i wyobrażenia dorosłych. A to czyni ją znacznie mniej efektywną.

Udostępnij