Początek roku szkolnego to czas, kiedy media zwracają, choćby na chwilę, nieco większą uwagę na problemy związane z oświatą i edukacją, a w konsekwencji na kwestie dotyczące dzieci i młodzieży. Okres kampanii wyborczej sprawia, że łatwo popaść w utyskiwanie na działalność najgorszego moim zdaniem w historii III i IV RP minista edukacji narodowej, czyli Przemysława Czarnka, któremu udało się przebić nawet Romana Giertycha, chociaż wydawało się to zadaniem niemożliwym.
Te słuszne, aczkolwiek intelektualnie dość proste, narzekania na obecnego szefa resortu oświaty wydają mi się jednak niewystarczające. Problem nie leży bowiem w obsadzie personalnej. Chociaż Czarnek daje wiele powodów do krytyki, to trzeba moim zdaniem uczciwie przyznać, że cała historia reform systemu edukacyjnego od 1989 roku pełna jest wielu błędów, popełnianych przez wszystkie kolejne ekipy rządzące. Poszczególne błędne decyzje wynikają jednak nie tylko z braku kompetencji, bo przecież niektórym ministrom i ich współpracownikom wcale nie brakowało kwalifikacji, ale z meta-błędów. Omówienie wszystkich błędów to materiał na wielki tom, więc po krótce wspomnę o zaledwie trzech z nich, które wydają mi się szczególnie istotne.
Strategia, głupcze!

Każdy kolejny minister edukacji czuł potrzebę zapisania się w historii polskiej oświaty, wprowadzając kolejne, mniej lub bardziej przemyślane, mniej lub bardziej słuszne reformy. Zabrakło jednak myślenia strategicznego. System oświatowy, wydaje się to truizmem, ale chyba decydentom to umyka, to nie jest linia produkcyjna jogurtu, którą można przestawić z truskawkowego na jagodowy i efekt widzimy od razu.
Zmiany w oświacie wprowadza się w perspektywie nie miesięcy, ani nawet nie kilku lat, ale lat kilkunastu albo i dłużej. Policzmy to: 3 lata przedszkola + 1 rok zerówki + 3 lata nauczania zintegrowanego + obecnie 5 lat edukacji podstawowej + 4 lat szkoły średniej, to daje nam 16 lat. Dodajmy do tego fakt, że reforma wchodzi z okresem przejściowym; że potrzeba czasu, by szkoła ją wdrożyła i nauczyła się działać na nowych zasadach. 20 lat. To jest właściwa perspektywa, bo tyle czasu, żeby uczniowie przeszli przez w miarę działający cały cykl edukacyjny. Żadna z dotychczasowych reform nie wytrzymała przez taki okres. Kolejne ekipy ją zmieniały albo wręcz, jak w przypadku na przykład gimnazjów, cofały.
Myślenie strategiczne sprowadza się w gruncie rzeczy do oznaczenia miejsca, w którym się znajdujemy obecnie, określenia celu, do którego zmierzamy, wyznaczenia wariantów tras, którymi możemy przejść z punktu wyjścia do punktu dojścia, wyboru optymalnej drogi i ustalenia sposobu sprawdzania, czy podążamy w odpowiednim kierunku we właściwym tempie.
Wykonano wiele różnych analiz obejmujących diagnozę polskiego systemu edukacyjnego, przyjmijmy więc, że to oznaczenie punktu wyjścia nastąpiło. Problem w tym, że nie oznaczono punktu dojścia, to znaczy nie wiemy tak naprawdę, po co ma działać system edukacji, jakie cele dokładnie ma realizować, jaki ma być absolwent, który z tego systemu wychodzi. Kolejne ekipy natomiast wymyślały i wdrażały coraz to nowe reformy, czyli ustalały trasę. Skoro jednak nie ustaliliśmy wcześniej, dokąd chcemy dojść, to, choćbyśmy nawet najbardziej starali się to badać, nie zweryfikujemy, czy zbliżamy się do celu.
To, czy będziemy mieli gimnazja, czy nie, czy szkoły będą podlegać takiej zwierzchności czy innej, model zatrudniania i wynagradzania nauczycieli – to wszystko są oczywiście sprawy istotne, ale wtórne. To nie są cele, ale środki do celu. Jak ocenić, czy są to środki właściwe, gdy tego celu nie znamy? Jak zbadać ich efektywność? Potrzebujemy strategii edukacyjnej i zbudowania wokół niej społecznego i politycznego kompromisu, żeby uniknąć wywracania zmian przy każdej zmianie ekipy rządzącej krajem i polską oświatą.
Przyszłość niepewna

Wyznaczenie celu, czyli kluczowy warunek planowania strategicznego, staje się tym trudniejsze, im dłuższa jest perspektywa czasowa. W przypadku oświaty rządzący mają za zadanie wyznaczyć cel strategiczny oddalony o kilkanaście albo i dwadzieścia lat. Wydaje się to praktycznie niemożliwe.
Jak zaplanować, co ma być za dwadzieścia lat, skoro nie wiemy, jak będzie wyglądał świat za pięć lat? Kto z nas pięć lat temu przewidywał na przykład tak szybki rozwój sztucznej inteligencji? Tymczasem już dziś okazuje się, że rynek pracy potrzebuje ekspertów od tworzenia promptów, czyli poleceń, pozwalających wykorzystać ją do praktycznych celów. Jak za parę lat będzie wyglądało nasze życie? Jakie nowe produkty, nowe zawody się pojawią, a jakie znikną z naszego życia? Kiedy byłem młody, wydawało się, że pewny plan na życie to prowadzić magiel albo zakład szewski. Nie wiem, czy takie zakłady jeszcze gdzieś funkcjonują.
Nie chodzi jednak tylko o zmiany na rynku pracy, bo nie wszystko musi być mu podporządkowane. Nauka rozwija się, wiedza często okazuje się nieaktualna w świetle nowych odkryć i badań. To, czego uczymy się dzisiaj, może okazać się nie tylko nieprzydatne w przyszłości, ale po prostu – nieprawdziwe. To, co niewyjaśnione, może uzyskać naukowe objaśnienie.
Nasz system edukacji cały czas jednak oparty jest na wtłaczaniu uczniom do głów wiedzy encyklopedycznej, co w tym kontekście wydaje się pozbawione sensu. Kiedyś dostęp do wiedzy był ograniczony, dzisiaj ta encyklopedyczna wiedza znalazła się na wyciągnięcie ręki, i to dosłownie: wystarczy wyjąć z kieszeni smartfon i skorzystać z internetu.
Na cóż współczesnemu uczniowi wiedza o rozmnażaniu się rozwielitki, skoro w każdej chwili, jeśli taka informacja okaże się mu potrzebna, może znaleźć ją w internecie? Problem w tym, żeby znaleźć ją umiał, a z tym uczniowie miewają kłopot. Nie tylko bowiem nie potrafią szukać informacji, ale też, co ważniejsze, nie potrafią jej weryfikować. Oczywiście, to, że uczeń przyniósł wypracowanie ściągnięte jako gotowiec z internetu jest problemem, ale jeszcze większym problemem jest, jeśli przyniósł wypracowanie złe, bo nie umiał zweryfikować i ocenić znalezionego materiału.
To, czego potrzeba młodym ludziom, to umiejętność uczenia się, elastyczność, kreatywność, gotowość do zmian, do pracy w grupie, ale też pod presją. Skoro nie wiemy, jakie zawody będą potrzebne za pięć czy dziesięć lat, to znaczy, że musimy przygotować absolwentów tak, by byli w stanie przekwalifikowywać się, kiedy zajdzie taka potrzeba, rozwijać i ciągle uczyć (byle nie tak jak pan prezydent).
To zaś oznacza, że z jednej strony trzeba odchudzić podstawy programowe, odchodząc od wiedzy encyklopedycznej, z drugiej – wprowadzić jak najwięcej elementów pracy samodzielnej i pracy grupowej, ćwiczenia umiejętności. To ogromna zmiana dla polskiego systemu nauczania, która dotyczy nie tylko uczniów, ale też nauczycieli, sposobu oceniania, itp. Tu jednak wrócę do kwestii ciągłości: jeżeli taka zmiana miałaby być wprowadzana, to nie może być tak, że za kilka lat przyjdzie nowa ekipa i odwróci wszystko o 180 stopni.
Słuchać młodych

System oświaty składa się z czterech głównych, wzajemnie na siebie oddziaływujących grup: regulatorów, nauczycieli, rodziców i uczniów. Wszystkie dotychczasowe rozwiązania i reformy dyskutowane były, w mniejszym lub większym stopniu, w gronie dorosłych.
Regulatorzy, czyli ministerstwo, parlament, rząd, samorządy terytorialne jako organy prowadzące, kuriatoria oświaty jako nadzór pedagogiczny mają oczywisty wpływ na formalne regulacje dotyczące programowych i organizacyjnych aspektów funkcjonowania oświaty. Nauczyciele mają swoje związki zawodowe, które wpływają na przyjmowane rozwiązania. Sytuacja z przesunięciem rozpoczęcia nauki i posłania do szkół sześciolatków pokazała, że również rodzice, jeśli się zorganizują, mogą mieć istotny wpływ na sprawy edukacji. Mogą mieć go również, nawet w większym stopniu, na poziomie konkretnej szkoły. Tym bardziej taki wpływ mają oczywiście nauczyciele w ramach rady pedagogicznej oraz swojej autonomii prowadzenia lekcji.
Wszyscy ci dorośli na poziomie deklaracji działają oczywiście dla dobra uczniów, czyli dzieci. Problem w tym, że ta grupa jako jedyna nie ma tak naprawdę w sprawach edukacji nic do powiedzenia. Dorośli rzekomo robią wszystko dla dzieci, tylko nie pytają ich o zdanie i nie chcą wiedzieć, czego one chcą. Tymczasem dziecko ma swoją podmiotowość, a Konwencja o prawach dziecka gwarantuje dzieciom prawo do wypowiadania się w sprawach, które ich dotyczą:
Konwencja ONZ o prawach dziecka, Art. 12.
1. Państwa-Strony zapewniają dziecku, które jest zdolne do kształtowania swych własnych poglądów, prawo do swobodnego wyrażania własnych poglądów we wszystkich sprawach dotyczących dziecka, przyjmując je z należytą wagą, stosownie do wieku oraz dojrzałości dziecka.
2. W tym celu dziecko będzie miało w szczególności zapewnioną możliwość wypowiadania się w każdym postępowaniu sądowym i administracyjnym, dotyczącym dziecka, bezpośrednio lub za pośrednictwem przedstawiciela bądź odpowiedniego organu, zgodnie z zasadami proceduralnymi prawa wewnętrznego.
Nie chodzi mi bynajmniej o organizowanie wśród uczniów referendum na temat modelu rozliczeń między Skarbem Państwa a samorządem terytorialnym, czy wysokością nauczycielskiego pensum, chociaż w przypadku uczniów szkół średnich można o tym zapewne już rozmawiać. Dlaczego jednak nie można na przykład konsultować z młodymi ludźmi doboru lektur? Czy środki wyrazu poetyckiego trzeba koniecznie omawiać na przykładzie twórczości, skądinąd bardzo przeze mnie lubianego, Leopolda Staffa? Nie dałoby się zrobić tego w oparciu o teksty Maty albo Taco Hemingwaya? Być może obaj ci twórcy przestali już być istotni dla młodych ludzi albo akurat w konkretnej klasie nie cieszą się uznaniem. My, dorośli, możemy o tym nie wiedzieć. Dlaczego więc po prostu nie zapytać: Jaką lekturę chcielibyście omówić? Nawet gdyby uczniowie wskazali pozycję, która niekoniecznie zasługuje na miano wielkiej literatury (cokolwiek to oznacza), to przecież sprawny nauczyciel potrafi chyba poprowadzić młodzież drogą krytycznej analizy, na przykład korzystając z metody pytań sokratejskich?
Jest sytuacją po prostu absurdalną, gdy robimy coś dla kogoś, ale nie pytamy go w tej sprawie o zdanie. Ktoś powie, że trudno dzieci w szkole podstawowej pytać, czego chcą się uczyć, bo mogą odpowiedzieć, że niczego. Sęk w tym, że tak nie odpowiedzą. Po pierwsze, dzieci chcą i lubią się uczyć, eksplorować świat, co najwyżej niekoniecznie w sposób narzucany im przez szkołę. Po drugie zaś, wystarczy po prostu zaproponować im kilka wariantów do wyboru. „Wolicie teraz porozmawiać o ptaszkach czy o mrówkach?”
Problem polega jednak na tym, że w procesie edukacji dorośli nie traktują uczniów, czyli dzieci, podmiotowo. Nie widzą sensu zadawania im pytań, konsultowania się z nimi i uwzględniania ich opinii, bo „to tylko dzieci”. W efekcie edukacja, która ma służyć dzieciom, układana jest pod potrzeby i wyobrażenia dorosłych. A to czyni ją znacznie mniej efektywną.